Liceum Ogólnokształcące nr 1 TPD w Chorzowie w latach 1950-1958 Galeria Jurka K.
  Kronika obozu w Słoninie
 
Zawartość nowej strony

Obóz w Osłoninie

od 7.VII do 31.VII.1958r.

 

2 Męska Drużyna Harcerska

im. Zawiszy Czarnego

Chorzów

 

Spis imienny.

 

 1. Wolany Konrad.

14. Rubik Andrzej.

 2. Uciecha Bolesław.

15. Polczyk Wiesław.

 3. Szlachtoń Zygfryd.

16. Jakimenko Piotr.

 4. Szymoszek Henryk.

17. Kelner Jerzy.

 5. Pławecki Piotr.

18. Kelner Zbigniew.

 6. Rekuć Krzysztof.

19. Marek Ernest.

 7. Paszek Werner.

20. Hardyk Roman.

 8. Kijas Andrzej.

 

 9. Grzesik Stefan.

 

10.Kern Jan.

 

11.Szczepaniak Leszek.

 

12.Zdebik Krystian.

 

!3.Gadomski Maciej

 

 

 

Komendant obozu.

 

 

[ osoby nie wymienione w spisie : Mieczysław Pieczka z żoną, żona Ernesta Marka, Corradini, .  .  ..  .  .  .  .  .   ]

 

z brudnopisu ( bez korekt ! ) :

 

Kronika obozu w Osłoninie

od 7.VII do 31.VII.1958r.

 

2 Męska Drużyna Harcerska

im. Zawiszy Czarnego

Chorzów

 

( . . .  )

 

się od pracy w kuchni pracą .... przy napełnianiu latryny. Po kolacji zwiększyła się gorączka, Maciek i Poloczek także poczuli pociąg do choroby i cała ta trójka zakwaterowała się w swoich namiotach. Jedynie Kima okazał większy hart i uratował honor "Puchaczy" na apelu meldując : "stan 4 obecny 1".

Powstał na obozie pewien nastrój zaniepokojenia, podobny do tego, jakiemu uległ "ojciec zadżumionych", gdy jego najbliżsi odchodzili w ciemną krainę. Na 17 uczestników gdy 5 jest wyłączonych z zajęć stanowi to pustkę widoczną na każdym kroku. Wieczorem niebo zciemniało, a wiatr gnał czarne chmury po morzu jak złe myśli w naszych głowach. Komendant Marek i Pieczka zaniepokojeni krzątali się koło chorych, zastępowi mierzyli gorączkę, a Pieczka jako bóstwo w sprawach żołądkowych umieścił Maciusia i Szczepaniaka w namiocie sanitarnym ( namiot nr 2), Szymoszka przenosząc do hangaru, kędy legał oraz dożywił się poza swoją kolejką, t.j. wtedy, kiedy nie trzymał warty.

W nocy Rubik kilkakrotnie był zmuszony opuścić obóz dość gwałtownie, udając się do Rygi. Ślady takiej jazdy zostawały jednak w samym namiocie albo bezpośrednio na zewnątrz, ponieważ słabo gimnastykował się codziennie i miał lipny bieg.

 

 

9  dzień  15 lipca  wtorek

                            Jasny świt się roztoczył, a słońce nie mogło przedrzeć się przez zwały cumulusów. Dzień wstawał pochmurny, ale ciepły. Orły kuchciły, przygotowując śniadanie, jak zwykle dobre. Oni jedni z pierwszych nauczyli się gotować mleko amerykańskie bez przypalania.

                     Wczorajsi chorzy w znikomym wymiarze dostali śniadanie ( Maciek i Polczyk ), co niezbyt im odpowiadało. Są to jedni z największych poskramiaczy jedzenia na obozie, jednak właściwy styl wyrabiali sobie w trakcie upływu dni - zamiast zalepiać się w magazynie surowym mlekiem [w proszku] pałaszowali większe porcje w czasie posiłków.

Na zajęcia zastępy wyruszyły do P.G.R-u, gdzie czekało na nas pole buraków do wyplewienia. Chwastów było wbród, od drogi trochę mniej, ale dalej ... Wszyscy stanęli w szeregu, schylili się do ziemi i wtedy zaczęło się. Prawe skrzydło pomknęło w przód z szybkością startującego na setkę, zostawiając za sobą resztę oraz niewyrwane chwasty. Odsadziwszy się od całej grupy Rekuć prowadził z Polczykiem długotrwałą i zaciętą walkę wyrwanymi chwastami, a że więcej ich rosło bliżej drugiego końca pola wydajność wzrosła, bo brakowało narzędzi zemsty i walki. Widząc w oddali latające w powietrzu tomahawki, przepraszam lebiody, do walki dołączyło się jeszcze parę wyrobników, którym praca na polu była pańszczyzną. Na godzinę przed terminem ukończyli oni pracę przygladając się, jak też inni wolno pracują.

Gdy nastała pora przedobiadowa, a słońce stało w zenicie nasz huf pracy opuszczał pole. Czekał już na nas obiad i kolejne zajęcia.

Jak codzień krótka cisza poobiednia i potem sport cz. piłka nożna + palant. W czasie gry przyjechała wezwana sanitarka z Pucka, zabierając do szpitala Maciusia i Szczepaniaka. Stan ich nie był groźny, ale gorączka i bóle głowy i żołądka wymagały kuracji w innych warunkach niż w namiocie.

Przed kolacją zaczęto przebąkiwać, by pójść do kina, na film "Wieczór trzech króli". Dh Pieczka był temu przeciwny twierdząc, że obóz jest obozem, a do kina można iść w Chorzowie, ale zagłuszono go, a poza tym był on autorytetem tylko w sprawach żołądkowych; zebrano forsę, kolację dało się upchnąć gdzieś w tempie pod żebro i naprzód marsz. Przyszliśmy w sam czas, ale gdyby nie to, że każdy przekonywał innych, że do kina trzeba było pójść, bylibyśmy się wycofali. Niektórych zniechęcił brak dziewczyn z kolonii, liczyli, że one też będą. Samo kino to ściana, aparat, ławki, parę płacht na oknach i duszne powietrze. Gdy weszli ludzie na 1 m2 było chyba z 10 osób. Pot lał się ciurkiem, a płuca z trudnością łapały resztki tlenu. Sam film był dobry, kronika filmowa sprzed roku i jakiś atomowy dodatek o budowie cząsteczek. W pewnym momencie film przerywa się. Gdy operator mówi, że nie zmienia po raz może piąty taśmy lecz prądu nie ma, z ciemności odzywa się proroczy głos : Krowa przegryzła kabel !!? Miał pecha ten prorok, nie zgadł, bo wypadła tylko wtyczka. Już noc zapadła w ciemnej szacie gdy opuściliśmy kino, chwiejąc się na nogach, a w głowach szum i rozpalone czoła. Rychło ostudził nas chłodek nocy, do obozu weszliśmy prawie na palcach i do rana panowała cisza, mącona tylko w czasie zmiany warty.

 

10 dzień  16 lipca  środa

Po przypalonym śniadaniu zastępy udały się nad morze, by wymyć menażki.

Pomimo małej odległości nie było słychać trąbki sygnałowej, na której komendant odgrywał melodię inną niż pobudka czy cisza nocna. Zastęp Mew - służbowy, pozostał w obozie, ale i on nie kapnął się, że to alarm. Dopiero ustna

perswazja kwatermistrza porwała ich do czynu, a oni dali przykład innym. W 16 minut Mewy meldowały się pierwsze, zaraz za nimi Sępy. Orły stawiły się w 22 min., a Puchacze jako ostatni w 24 min. Po spunktowaniu pozostawionych rzeczy oboźny poprowadził obóz w teren - na pola P.G.R., zakończyć chlubnie rozpoczęte prace.

Wrócono do obozu około 1100, rozpakowano ekwipunek, po czym zastępy ponownie szukały szczęścia ( totemów ), które poszło w las. Puchacze zdobyli kamień, który po modernizacji mógł być Chińczykiem, ale Puchacze to konserwatywny naród - nie będą poprawiać przyrody. Dziś palanta przerwał nam ulewny deszcz, lecz po godzinie kontynuowaliśmy zajęcia sportowe.

Po kolacji dh Pieczka wygłosił swój kolejny wykład z fotografii. Trzeba powiedzieć, że zajęcia te są prowadzone b. dobrze, a uczestnicy mogą się dużo nauczyć. Dziś n.p. tematem było powiększanie, filtry i kompozycja. Najbardziej potrzebne okazały się słowa o kompozycji, jako że mało o tym się słyszy i zależy od umiejętnego ustawienia obrazu, czy zdjęcie będzie dobre lub złe.

Tyle prawdy na dzień dzisiejszy, co będzie dalej, jutro pokaże.

 

11 dzień  17 lipca  czwartek

Od dziś przestała nas nękać przypalana zupa mleczna, a zastąpiło ją mleko pełne. Wolimy polskie mleko z P.G.R. niż amerykańskie suszone.

Po śniadaniu dwa gwizdki - zastępami zbiórka. Zastępy otrzymują zadania do przeprowadzenia w określonym terenie. Wyszli, a wykonywanie zadań trwało

dosyć długo i nikt nie pokazywał się w okolicach obozu. Gdy zbliżała się godz. 1230 ukazał się pierwszy zastęp. Mewy niosą na noszach Szymona, owiniętego w bandaże niczym mumia egipska - kolana, łokcie, palce u ręki. Dh Marek sprawdzał jakość bandażowania oraz wytrzymałość nosz. Mewy przeszły przez tę klasyfikację bez zarzutu. Drugimi byli Puchacze. Ci przynieśli Polczyka, bo był najlżejszy. Udawał, że złamał rękę i niósł ją na temblaku ( źle założonym). Poza tym sanitariusze, by mu dogryźć, tak ścisnęli rękę bandażami i opaskami, że krew nie dopływała do palców. Dostali za to burę, lecz dla takich łajzów szkoda nawet słów.

Najwięcej lachu było, gdy wszedł pochód karawaniarzy cz. Orły. Stefek, z dobrze zabandażowaną głową leżał na noszach, oczy zamknięte, gęba blada, włosy rozczochrane. Przykryty był całym stosem [                        ] niczym Danuśka, gdy Zbyszko wiózł ją staremu Jurandowi. Droga wypadła im przez plażę, dość ludną akurat, a poszczególne jednostki chciały udzielać pomocy, panie mdlały na widok Stefka, a umie on podbić serca nie tylko wtedy, gdy znajduje się, a jest to zawołany majster od spraw tzw. sercowych i Rekuć czy Szymon nie mogą mu ostatnio dorównać. W obozie zrobiono pamiątkowe zdjęcie i już można było siadać do obiadu. Po sytym jadle z obozu znikają Komendant i Kwatermistrz udając się do obozu 5 K.D.H. w Rzucewie na rozpoznanie. Cały obóz tymczasem wypoczywa, potem palant, trochę śpiewu i piłka nożna. Około 1700 przyszli chorzy: Maciuś zaraz chciał grać w kopytówę ( football), ale składy były już wybrane.

Po kolacji kwatermistrz rozwodził się na temat filmów i ich wywoływania, przed tym jednak zaspokoił naszą ciekawość i opowiedział o obozie Krakowiaków. Są oni bardzo bogatą drużyną, na obóz zabrali więc ze sobą, proporcjonalnie do swoich zasobów, tyle gratów, że leżał on bezużyteczny. Całość obozu nie przedstawia się najlepiej, skoro dh Pieczka nie chciał nam w ogóle pokazywać go. Nasze kontakty skończyły się więc na oglądnięciu któregoś z poprzednich dni przepływających kajakami Krakowian.

 

12 dzień  18 lipca  piątek

Dziś do południa zastępy szkoliły się w szkicowaniu i ocenianiu odległości i wysokości na oko. Szkice wrysowano do książek zastępów, niektórzy mają je w swoich zeszytach obozowych. Pomimo ładnej pogody z rana popołudniu przeszła mańsza burza jak mówi Hinuś. Pałatki trochę namokły i naciągły się, obóz odświeżył się.

Niebo rozchmurzyło się i wyjrzało słońce. Pieczka w czasie deszczu wrócił ze wsi. Zamierzano piec bułki, trzeba było dostarczyć drzewa do jedynego pieca w Osłoninie. Miał on chyba kilkadziesiąt lat na swoim koncie. Jego wygląd i metoda, jaką się piekło, nie wróżyła dobrych bułek, ale talenta kuchcików, którzy zdawali na kucharzy wypełniły tę lukę. Zastępy zrobiły wypad do lasu, nanosili drwa i chrustu, a robota paliła im się w rękach, bo na dziś zamówiliśmy mecz z chłopcami ze wsi. Burza termin odroczyła, potem komenda nie chciała się zgodzić. ( Bliska była kolacja, a jeszcze nie mieliśmy składu). Przy dobrej woli uporano się z wyborem w jednej chwili, co widząc Komendant odesłał drużynę na boisko, przyjmując funkcję sędziego. Nie mogliśmy podziwiać gry naszych footbolowców, zostaliśmy w obozie z niecierpliwością oczekując powrotu naszych z boiska. Po ciężkim meczu, grali tam bowiem dorosłe prawie chłopy, wygraliśmy w stosunku .........

Ledwo umyliśmy menażki po kolacji, gdy niespodziewanie od strony strażnicy doleciał nas śpiew i w chwilę potem pod bramą stali już harcerze i harcerki obozu z Tucholi. Po krótkim powitaniu weszli na teren obozu, duże zainteresowanie wzbudziły namioty oraz magazyn. Po krótkim zlustrowaniu obozu pogadaliśmy sobie chwilę, zaśpiewali coś niecoś i tak zakończyła się gościna, a trwała ona trochę krótko, bo gości czekała długa droga, daleka, zmierzch już zapadał, a wśród drzew przemknął od czasu do czasu nietoperz, oznajmiając porę snu.

 

13 dzień  19 lipca  sobota

Dopołudnie minęło nam na przygotowywaniu pieśni i skeczów na ognisko, jakie mamy w zamiarze urządzić dla kolonii i wsi. W ramach plonów i czegoś tam jeszcze z racji 22 lipca. Brzmi to trochę oficjalnie umieliśmy wciągnąć te imprezy do zajęć bez zbytniej gadki i zupełnie naturalnie.

Gdy program na ognisko był gotowy, pośpiewaliśmy trochę, a że narzekano na brak musztry i do obiadu było sporo czasu przeprowadzono ........ manewry. "Wycierano" łączkę między obozem a plażą i aby Komenda nie męczyła się przeprowadzenie powierzono zastępowym. Gdy wyczerpała się jednemu pomysłowość, zdetronizowano go, a następny wydziwiał. Był to egzamin dla niektórych, prawie każdy przez chwilę wydawał rozkazy i jego słuchano, a że komendy zdarzały się dość dziwaczne, śmiechu i rechotu nie brakło. Ostatecznie Stefek, zastępowy służbowy, ogłosił obiad, na który złożyła się atomówka ( zupa grochowa pędzona na jądrach atomowych i neutronach) i budyń.

 Cisza koniecznie na wolnym powietrzu potem zajęcia sportowe: palant i piłka nożna. Teraz nie ma już takiej fujary, która wyrzuciła by palanta z pola, ale coraz trudniej trafić w piłkę, bo początkowi asy opadli w trafieniach, a nowych nie ma. Często bez punktu zmieniają się pola i wtedy zapał do gry stygnie jak ..... po ......

Kolacja czekająca na nas po długich zmaganiach z palantem. Dziś pożegnalne ognisko kolonii, na które idziemy raczej jako intruzi, bez uprzedniego zaproszenia. Ognisko zachowało tylko tradycyjną nazwę, za którym kryło się przemówienie kierowniczki, nudne i tak formalne, jakby dosłownie czytany wstępniak z "Trybuny" oraz popisy grup kolonijnych. Niektóre były nawet dość udane jak pieśni, których uczył dyr. Domagała z Szkoły Muz. w Chorzowie i tańce. Te tak zaciekawiły chłopców, że wyleźli całą masą na stół, by lepiej widzieć, a wtedy coś w tym stole "puściło". Potem już nie patrzeli, znaleźli by się na ziemi. Po występach ostatni apel i propozycja, byśmy zostali jeszcze trochę i pomogli posprzątać salę cz. ławki zesunąć do ścian i środek zrobić wolny. Myśmy się połapali, na czym to sprzątanie polega, zostaliśmy, a że tańczyło się dobrze więc do godz. 2215. Część nietańcząca łącznie z Komendantem poszła do obozu prędzej, zastaliśmy ich już w namiotach w czasie najgłębszego snu.

 

14 dzień  20 lipca  niedziela

Dziś rano skandal w obozie! Mewy popełniły coś, co niegodne jest tej kroniki. Na ostatniej warcie znikło 5 kg mięsa z magazynu. Według jednych pogłosek wartownik w międzyczasie był w latrynie lub 2 kombinacja: spał w namiocie, bardzo prawdopodobna. Zaraz po śniadaniu, gdy inni poszli do kościoła,

Szymon z Uciechą, podejrzewając, że mięso piecze się w którymś z obozów, wyruszają na zwiad. W czasie obiadu / bardzo lichego, kwatermistrz daje nam nauczkę, że trzeba strzec magazynu więcej niż latryny. Wre zażarta dyskusja, kto ukradł mięso. Wysuwa się kilka poglądów ( jacyś harcerze dla kawału - jutro oddadzą, lisy z fermy w Rzucewie, psy z
P.G.R.-u, ludzie ze wsi - akurat odpust ), ale nie trafiają nam jakoś do rozumu. Szymona i Bolka nie ma jeszcze, przychodzą w czasie ciszy z marnymi rezultatami. Ostatecznie godzimy się z losem, ale tylko przebiegła postawa Szymoszka uratowała go od tortur w obozie.

Popołudnie minęło pogodnie, obyło się bez deszczu, jedyną rewelacją było znalezienie kości rozrzuconych za strażnicą blisko boiska.

Po kolacji zaczyna grać trąbka Komendanta. A więc Alarm. Jest godz. 1938. Za 8 min. ostatnie Orły stają gotowe. Krótkie sprawdzenie ekwipunku, zpunktowanie pozostawionych rzeczy i wyruszamy z obozu. Na warcie zostaje dh Coradoni gość mieszkający w namiotach cywilów. Po przejściu kilkudziesięciu m plaży zdobywanie wzgórza, odpoczynek, marsz niemych, bieg, lotnik z prawej, kryj się i podobne historie. Trzeba było wiele hartu i sprawności życiowej w czasie marszu, a wszyscy dawali sobie radę, jeden pomagał drugiemu.

Dochodząc do Rzucewa wszyscy mieli buty zmoczone i pełne błota, za Rzucewem za dużo było znów piasku. Niespodziewanie długa chwila odpoczynku - zwiedzanie obozu hufca z Tucholi. Podobozy o różnym charakterze, urozmaicone, reprezentują na zewnątrz zapał i życie. Okolica trochę kiepska. Po kilku śpiewkach idziemy dalej.

Z drogi Rzucewo - Osłonino zbaczamy do lasu, Mewy przygotowują chrust i rozpalają ognisko. Gawędzi dh Marek. Mówi o obowiązkach harcerza - obywatela swojej ojczyzny. Pomimo podawanych przykładów z obozowego życia nie jest zrozumiany przez wszystkich. Kontynuuje tok jego myśli dh Pieczka, który tak umiał operować słowami, że wytarte zdawałoby się frazesy wzbudziły zapał u nas, pokazał nam drogę harcerza - przodownika, który sam musi iść w górę by podciągnąć innych. Zaśpiewaliśmy parę piosenek patriotycznych, ognisko ledwo się tliło i wkrótce zgasło. Odeszliśmy do obozu.

Po tylu przeżyciach sen przyszedł nie wiadomo kiedy.

 

15 dzień  21 lipca  poniedziałek

Dziś deszcz pada cały czas, niekiedy na chwilę przestaje to znowu się wzmaga. Służbowy wciąga flagę, śniadanie w hangarze i znowu do namiotów. Niektórzy śpią do obiadu, inni piszą dzienniczki - dzień odpoczynku.

Tylko Sępy w kuchni męczą się nad obiadem. Kuchmistrzem dziś Rekuć, odbywa próbę na kucharza. Pierwsza niespodzianka to spóźnienie z obiadem. A sam obiad !!! Zupa mleczna aż gęsta od mleka ( w proszku), przypalona, kluski niedosolone, rozgotowane. Rekuć został wygwizdany, a zamiast kucharza dostał burę od Komendanta.

Po południu deszcz przestał padać, było nadal chłodno i pochmurnie. Na ognisko wieczorem nie przyszła kolonia, po 2100 zjawiła się kierowniczka i lekarka, ale ognisko już płonęło. Konferansjerkę miał prowadzić Rekuć, lecz dziś to pechowy dla niego dzień. Słowa nie kleiły się, nie umiał wkręcić żadnego kawału, źle zapowiadał. Nawet dobrze się stało, że kolonia na to ognisko nie przyszła.

 

16 dzień  22 lipca  wtorek

Dziś święto. Nie ma zajęć, zastępy wybrzeżem idą do Pucka na uroczystości. Program bardzo bogaty, mają być występy połączonych chórów obozów harcerskich, zawody sportowe na stadionie i na zatoce i in.

Po dojściu na Rynku każda grupa wybiera sobie różne azymuty, za chwilę

można ich spotkać na każdej prawie ulicy. Orły obserwują mecz piłkarski, Sępy kręcą się po mieście, Mewy ulokowały się w przystani, gdzie prowadzą dyskurs z jakimś wilkiem morskim. Okazuje się, że jest to harcerz z Pucka, komendant b. obozu, zwiniętego przed kilkoma dniami.

Do obozu wracaliśmy pociągiem. Obiad jak na Puchaczy był dobry. Popołudniu odbył się mecz z reprezentacją Osłonina, był jednak b. lichy, gra na kości.

Po kolacji sensacja dnia - walka o czekoladę. [konkurencja polegała na tym by ] Trzema rzutami noża wbić go jak największą ilość razy ( ile się chce) do pnia drzewnego z odległości 2,5 m. Startowały zastępy, Komenda i reprezentacja obozu cywilów. Pierwsza kolejka była próbna. W czasie rzutów wykazał swój talent Polczyk, który 3 razy postawił nóż w pniu. Inne zastępy nie mogły się zdobyć na łączną sumę tych trzech pnk. Puchacze prowadziły, lecz ostatnie Orły wybiły się na czoło. Hardyk dorównał Polczykowi, a Stefek zdobył ostatnim rzutem 1 pnkt. Komenda rzuciła tylko 3, a cywile 2. Tak czekolada dostała się Orłom, środek zjedli, papier zatrzymali chyba na pamiątkę. Aby zaś rozruszać się trochę zabawiliśmy się w "kotka i myszkę", "Sala mała,..", i.t.p., a potem w cudownym humorze poszliśmy na ognisko.

Drzewo było od wczoraj, wystarczyło przynieść koce. Gwoździem ogniska były zapowiadane już wspomnienia naszych drużynowych, Marka i Pieczki. Były one ciekawe i niewiarygodne, że co chwila przerywaliśmy śmiechem. Mieczka mówił o tym, jak w czasie CAS-u robili wywiad na wsi ( 1946-7 r.), Marek wspominał zastęp służbowy, z którym on był na obozie gdzieś tam pod Tatrami. Po ognisku jeszcze apel i jeszcze jeden dzień mamy za nami.

 

17 dzień  23 lipca  środa

 Pogoda dziś dopisała. Zajęcia dopołudniowe to technika harcerska. Realizować i wybrać temat do zajęć mają zastępowi, ale oni zebrali chłopców wkoło siebie i opalają się w różnych punktach wokół obozu.

Wieczorem po kolacji ciekawa impreza: wyścig na 20m pod 200odchyleniem

od pionu. Oto ciekawsze wyniki:  ( ........ ). Gdy już wszyscy byli na górze badano wyniki szybkości schodzenia, a raczej zjeżdżania. Tu prym wodził Szymoszek, który zwijał się jak małpa. Gdy ta partia znudziła alpinistów i taterników, przesunięto rejon na trudniejsze szlaki. Tam tylko Szymoszek i kilku innych kręciło się, lecz że zawody były skończone poszliśmy do obozu, a zaraz stamtąd na ognisko.

Prowadził dziś je przewybornie i klasycznie Zośka. Ten ma talent. Chciało się, by ognisko trwało dłużej, lecz nie poradzisz, wola Komendy. A jednak można by, jak było w dawnej dwójce, wprowadzić Krąg Puszczański, którego ogniska były przedłużeniem ognisk drużyny i on dokańczał to, czego nie mogła cała drużyna rozstrzygnąć.

18 dzień  24 lipca  czwartek

 Nareszcie wycieczka. Sępy i Orły mają pobudkę o 600. O 700 odchodzą w spiesznym marszu na dworzec unosząc pełne chlebaki bułek z szynką. Pieczka prowadzi ich do Gdańska. Co tam widzieli o tym dużo pisać. W porcie pijanego marynarza amerykańskiego, Westerplatte, sygnalizowanie semaforem, Stare Miasto w Gdańsku. W Oliwie trafiamy na koncert w katedrze, na pójście do

Z.O.O. brakuje nam czasu. Wszędzie robimy dużo zdjęć, Pieczka nas filmuje. Po wywołaniu będzie to klasyczny film.

W obozie tymczasem nuda. Mewy gotują, ale Puchacze nie mają co robić, więc idą po raz nie wiadomo który zwiedzać Puck. Jednak to miasto ciągnie, spacery po Wolce robią swoje. St. Kelner idzie z nimi. Za Rzucewem trzeba było się przeprawić się przez 2m strumyk - bajorko. Ani w brud, ani mostku. Widać tylko deskę, przerzuconą z brzegu na brzeg, a obok na dwóch palikach żerdź, na małej wysokości nad wodą. Kelner stanął na początku deski, odbił i był na drugiej stronie. Drugi Rubik, znalazł nowy sposób. Stanął na żerdzi gdzieś w połowie, odbił się, żerdź nie przybita usunęła się i delikwent wpadł w wodę jak kompot w śliwkę. Trampki ubrudził, zmoczył rękawy. Inni przeszli suchą stopą.

Wieczorem wycieczkowicze zetknęli się znowu z obozem. Parę słów, wymiana przeżyć i spać. Jutro trasa długa i niebezpieczna, szczególnie dla żołądka. 

 

19 dzień  25 lipca  piątek

Podobnie jak wczoraj Sępy i Orły mają wycieczkę. Zwiedzanie Gdyni, o 1100 wyjazd "Barbarą" na Hel. Na statku początkowo zwiedzenie urządzeń, potem wyczekiwanie na Rygę. Fala przed Helem zwiększyła, rzucało możliwie, ale pomimo bliskości Rygi wysiedliśmy bez wypadku na Helu. Idziemy z przystani

do latarni, stamtąd na plażę. Obiad jemy w prywatnej restauracji, z wyżywieniem i zaopatrzeniem jest na Helu w ogóle krucho.

O 1700 odjeżdżamy pociągiem do Władysławowa, stamtąd plażą dążymy ciągle na zachód. Nie doszliśmy do Rozewia, trzeba było zawrócić, by zdążyć na ostatni pociąg. Wracaliśmy szosą przez Cetniewo, zostało jeszcze trochę czasu na herbatkę we Władysławowie i tam podreperowaliśmy nasze żołądki.

Na pociąg nie czekaliśmy zbyt długo, był pusty. W trakcie jazdy zaczęliśmy  śpiewać po cichu "Cztery konie we dworze" i w rytm piosenki włączył się stukot kół pociągu. Wtedy dopiero uzewnętrzniła się jedność i wspólnota, która zawiązała się w czasie wędrówki. Słowami nie mogę wyrazić tego, co nas opanowało. Może przyczyną stało się też prześpiewanie dużej ilości piosenek, faktem jest, że taki nastrój panował na obozie tylko w czasie owego ogniska na alarmie.

Po kolacji w obozie idziemy spać z myślą o 2 dalszych dniach wśród najserdeczniejszych naszych druhów.

 

20 dzień  26 lipca  sobota

 Dziś na wycieczkę wyjechały "Mewy" i "Puchacze". Komendant inaczej zaplanował zwiedzanie, w pierwszym dniu pójdą do M.M.W w Gdyni, potem na Hel i do obozu. Pobyt na Helu trwał dosyć długo, dopisała pogoda i plażowali się przez całe popołudnie. Przyjechali ostatnim pociągiem z Helu o godz. 2100.

W obozie tymczasem zażywano kąpieli słonecznych i wodnych. Do tych ostatnich wykorzystywano materace powietrzne jako szalupy, jak to widać na poniższym zdjęciu. Po południu piekli my bułki i czas do wieczora spędziliśmy na błogim trawieniu czasu.

 

21 dzień  27 lipca  niedziela

 Wycieczka pojechała dzisiaj pociągiem o godz. 10 do Gdańska. Po zwiedzeniu miasta w porcie oglądali i dotykali dwa szkolne okręty Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości Króla Szwecji i Ziem Dołączonych. Niektórzy znali 4 słowa w jakimś obcym języku i próbowali dostać coś wzamian za Do you

speak English? lub Sprechen Sie Deutsch? Od Szweda dowiedziano się o stary zwyczaju, że jeżeli marynarz przewinił to bito go własną rózgą, noszoną stale przy pasie.

Pod wieczór zwiedzono jeszcze Oliwę, po czym nastał koniec manii wycieczkowania na obozie.

Sępy i Orły spełniały w tym dniu bardzo ważną funkcję, a mianowicie przyjmowanie i ugaszczanie przedstawiciela K.P.H. [Komitet Przyjaciół Harcerstwa] w osobie p. Rekuć, matki naszego wywiadowcy. W tym celu spożywano masowo cukierki i śmiecono w namiocie Zochy, a Orły gotowały z posolonym kompotem. W czasie obiadu nie obeszło się bez wychwalania cudownych rolad i klusek, konsumowano też ich pełne menażki bez względu na obecność gościa.

Popołudnie to jeden ciąg opalań, jako że obóz powinien się przedstawić jako bezgraniczna sielanka. W celu upewnienia, że takiego obozu jeszcze nigdy nie było każdy gada co ślina na język przyniesie trzymając się jednak stale tematu jedzenia.

Wieczorem po przyjeździe wycieczkowiczów a po odjeździe p. Rekuć, która mieszka niedaleko sławnego polskiego uzdrowiska Sopot, w kierunku na zachód od niego, a mianowicie w Gdyni, Zośka zabrał się do solidnego sprzątania namiotu, a reszta pozbyła się jakiegoś zażenowania i zdenerwowania.

Zaczynamy powoli liczyć dni przed odjazdem, jest ich już b. mało bo tylko 4.

 

22 dzień  28 lipca  poniedziałek

Dziś "ćwiki" t.j. cztery osoby biorące udział w biegu hufca na ten stopień przygotowują uczestników do pomyślnego zdania biegu na wywiadowcę. Było to ich pierwsze zadanie tego dnia. Rozstawiono trójki sygnalistów na wzgórzu koło strażnicy tak, by depesze były przekazywane kolejno od

jednej do drugiej i rozpoczęto nadawanie. W każdej trójce sterczał jeden wywiadowca i kierował szkoleniem na tym odcinku. Jeden podał projekt opalania w czasie sygnalizowania i oczekiwania na następną depeszę. Szkolenie na tym odcinku dało więc rezultaty, ale i po linii też zaczęto ściągać koszule. Trwało tak aż do obiadu, kiedy ściągnięto posterunki i rozdzielono porcje.

W czasie ciszy sztab biegu pod batutą dh Marka rozdzielał między siebie poszczególne dziedziny biegu, a "ćwiki" miały po cichu ustalić trasę biegu i punkty dla poszczególnych przeszkód. Zaopatrzywszy się w busolę, papier, ołówek i mapę ruszyli pierwszy raz prowadzeni przez własne nosy i nogi, ze szczególnym postanowieniem, by ten bieg długo pamiętali wywiadowcy. Trasa biegła początkowo przez wieś, szła drogą polną przez las, nurzała się przez podmokłą łąkę, przeskakiwała nad rączym potokiem i dalej wlokła się przez niski i gęsty lasek świerkowy. Tam ustawiliśmy starą kadrę, a więc dh Pieczka jako polityk i geograf, dh Coradini - medyk i dh Marek - technika pionierska. Patrol z lasu natrafiałby na wieżę triangulacyjną, skąd otrzymywałby dalszy azumut do Stefka - wojskowość i Kelnera St. - terenoznawstwo. W obozie na zakończenie planowane było ognisko, dające pole do popisu śpiewakom i zapiewajłom.

Mając gotowy plan biegu szanowne "ćwiki" wróciły do obozu na kolację, w którym podzastępowi przygotowywali sprzęt zastępu do wysłania w skrzyniach zastępu do Chorzowa. Ogniska już nie było, a o.m.c. [o mało co ] wywiadowcy przeżyli bardzo długą i męczącą ich noc w oczekiwaniu na jutrzejsze "piłowanie".

 

23 dzień  29 lipca  wtorek

Cały dzień dzisiejszy poświęcony jest biegowi. Pogoda z rana nieszczególna staje się coraz bardziej słotna. W kuchni gotuje zdekompletowany zastęp służbowy + inne zdekompletowane zastępy.

Komendant po obiedzie idzie sprawdzić trasę razem z całym "sztabem", z

którego do obozu wraca tylko "przeszkoda I" nasz Kwatermistrz.

W hangarze urządza sobie punkt i formalnie zadaje pytania i słucha ciekawych nieraz odpowiedzi. Na pytanie : Kto to był Ghandi i z czego był sławny?" padła odpowiedź : "On lotoł po bosoku" - znaczy boso lub "Jakie miasto leży nad ujściem Sanu do Dunajca?" wprawia pytanego w długi namysł.

Na następnym punkcie samarytanki radzono użyć jodyny przy zapaleniu gardła, przez co dh Coradini stałby się o.m.c. ofiarą ich wiedzy, gdyż mogąc zemdleć pod wpływem tejże byłby polewany amoniakiem w celu szybszego powrotu do przytomności.

Na pozostałych punktach nudzono się tymczasem i składano sobie wzajemnie wizyty, lecz ten sielsko - anielski raj przerwany został obfitym deszczem, który po paru godzinach zmieni się w nieznośną lurę kapiącą bez przerwy. Nieprzemakalne pałatki przepuściły początkowo parę kropel, lecz potem stanowiły tylko sito, przez które deszcz wolniej przenika. Wobec tego Komendant ogłosił przerwanie biegu. O godz. 2000 cały obóz był już w obozie a raczej w hangarze, gdzie wieszano przemoknięte rzeczy.

Po kolacji planowanego ogniska już nie było, wszyscy poszli spać. Przed nami już ostatnia doba w obozie.

 

24 dzień  30 lipca  środa

Pogoda jest śliczna. Przez nadbrzeżne mgły mocno prześwieca słońce, zapowiadając dzień upalny.

Pobudka normalnie o godz. 700. Między brzozami na samym skraju lasu rozpięto sznury, na których suszą się zmokłe części garderoby i góry od namiotów.

Zlikwidowano część urządzeń obozowych jak kuchnię, latrynę, stołówkę, bramę.

Oficjalnie podano numerację [klasyfikację] namiotów, a więc namiot :

 

pierwszy - Woluś - Zyry,

drugi - Szymon - Maciuś,

trzeci - Zośka - Rekuć,

czwarty = Koloczek - Kijas,

piąty - Maciek - Rubik,

szósty - Kima - Polczyk,

siódmy - Stefek - Kern,

ósmy - Hinuś - Zdebik - Szczepaniak,

dziewiąty ( Komenda ) - Mieczko - Marek,

dziesiąty ( Komenda ) - Kelner St. Mł.

 

i rozebrano je, po czym oznakowano części, spięto je pasami i złożono do wywiezienia.

Obiad jedliśmy na kolonii "Azot", co było wielkim udogodnieniem, jako że nasza kuchnia była rozbita w drobny mak, a kominy związane leżały obok namiotów. Po odejściu pierwszej grupy na obiad przyjechał traktor, załadowano sprzęt, zwinięto hangar i wysłano go razem z tornistrami na dworzec do Żelistrzewa, gdzie stał zamówiony wagon towarowy.

Druga grupa zjadła tymczasem obiad i porządkowała teren obozu, po czym zażyto ostatniej kąpieli. Kąpiel ta okazała się najwartościowszą z wszystkich dotychczasowych, znaleziono bowiem starą trójramienną kotwicę, przeżartą rdzą, wykonana była z kutego żelaza. Załadowano ją razem z całym sprzętem do wagonu.

Obóz był już za nami, jeszcze jeden dzień będziemy w gromadzie, Jeszcze trzeba czekać na pociąg do Gdyni, lecz Rekuć wyjechał już prędzej, by znaleźć swoją mamę. Na krótko przed odjazdem pociągu czubił się z Zochą i w pośpiechu zabrał tornister Maciusia, o czym powiadamiał zdenerwowanym głosem przez kolejowy telefon.

Ale i nasz pociąg nadszedł, niedługo byliśmy w Gdyni, lecz musimy czekać na pospieszny do Katowic. Jest jeszcze dużo czasu i można wyjść na miasto lub do dworcowej restauracji na kolację.

O 2100 na peronie gromadzą się ludzie, podstawiają nam pociąg; Chorzów staje się coraz bliższy. Mamy zarezerwowany wagon tzw. turystyczny, z podnoszonymi siedzeniami i wnęką nad korytarzem. Każdy znajduje sobie jakieś dogodne miejsce do spania, układa rzeczy w jakimś kącie, by potem chwalić się na korytarzu drugiemu ciekawskiemu : "wiesz, jak u nas klasycznie w namiocie". Ciekawski oczywiście poprawiał go, że tu jest pociąg, po czym odwracał się do drugiego sąsiedniego przedziału i popełniał tą samą pomyłkę - albowiem obóz zostawia trwały ślad w psychice człowieka i wyraz "namiot" uosabia dom, a drużyna najmilszego przyjaciela i towarzysza.

 

25 dzień  31 lipca  czwartek

 Tutaj można by już postawić kropkę nad "i" , ocenić obóz patrząc na drużynę przed i po nim, jako że sam przyjazd do Chorzowa był pospolity, na dworcu czekały mamy, nie grała nam hymnów powitalnych orkiestra, końcowy apel, dość pamiątkowy, lepiej wygląda na zdjęciu niż pod piórem. Jedno jest ważne, a mianowicie 1 zdanie ostatniego rozkazu, czego nie widać na tym zdjęciu, że obóz dopomógł w zgraniu się drużyny, przynajmniej funkcyjnych. Na obozie zawiązała się niejedna przyjaźń, a to blagą nie jest.

 

Patrząc na obóz po upływie kilku miesięcy trzeba stwierdzić, że nie tylko dał on dobrą sławę "2" [ 2 MDH ] i dopomógł w zachowaniu tradycji, ale i zjednoczył drużynę do dalszej pracy i przyciągnął nowe grupy.

 

 ( - ) Kelner Jerzy (ćwik)

 

Ukończono rękopis 28.I.59r.


 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 1 odwiedzający (7 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja